photo 1_zpsf71e6e78.png photo 2_zpsa04d1f5f.png photo 3_zps76d47384.png

piątek, 30 września 2011

ciasteczkowy potwór?

Ostatni dzień września, zaczyna się październik i nowy rok! Poniedziałek mam wolny, bo nasz dziekan zrobił godziny dziekańskie do 12.00 i obejmują wszystkie moje zajęcia, a to, moi drodzy, się nie zdarza. Ostatnie "dziekanki" były w czasie powodzi, czyli w okolicy mojej matury, bo woda zalała piwnice i było zagrożenie zalania parteru wydziału, a tak to studenci siedzą i się grzecznie uczą, bo dziekan wolnego nam nie robi. Dostałam dodatkowy dzień na wyspanie się, bo wczoraj, dzisiaj i jutro - pobudki dość wczesne. W czwartek z samego rana zerwałam się, bo musiałam odwieźć holter do Zabrza, tak więc wyszłam wcześniej niż L. i zabrałam mu samochód. Przy okazji umówiłam się na  najbliższy czwartek na UKG, EKG i inne śmieszne badania. Dzisiaj z samego rana wsiadłam w samochód i pojechałam do starego mieszkania L., po kilka koszul, żeby jutro ładnie wyglądał (część rzeczy wciąż jeszcze jest w jego starym mieszkaniu, ale ma być wynajmowane, więc w najbliższym czasie trzeba będzie je upchnąć u nas). Po drodze zrobiłam zakupy i dorwałam jeszcze maliny :D Tort prawie gotowy, sałatka zrobiona, pomidory do bruschietty przygotowane,   chleb za niedługo do pieca. Muszę jeszcze posprzątać podłogi i zrobić szarlotkę na jutro, ale ciacho zajmie chwilkę :) Ostatnio bardzo słodziłam moje wpisy, więc dla odmiany coś nieco słonego, smacznego i idealnego na jesień - spaghetti z grzybami i kurczakiem :) Nie jestem dużą fanką makaronów, lubię jedynie spaghetti, ale staram się robić różne sosy dla urozmaicenia.


Składniki na dwie porcje: 
-pojedyncza pierś z kurczaka, ale dość spora
-20 dag dobrych grzybków (ja użyłam maślaków i podgrzybków)
-kilka dużych pieczarek
-mała cebula
-śmietana 12%
-sól, pieprz
-makaron


Grzyby (nie liczę pieczarek) dokładnie myjemy i kroimy. Wrzucamy do miski, zalewamy wodą i moczymy przez pół godziny. Odsączamy i wrzucamy na patelnię. Kroimy drobno cebulę i pieczarki, dorzucamy na patelnię. Smażymy 10-15 minut na wolnym ogniu, możemy dolać trochę białego albo różowego wina. Pod koniec solimy i pieprzymy. Mięso myjemy i kroimy na drobną kostkę i smażymy. Dorzucamy do grzybów. Tuż przed podaniem dodajemy kilka łyżek śmietany, mieszamy i ewentualnie jeszcze trochę doprawiamy.

***
Wracając ze szpitala podskoczyłam do M1 na obrzeżach Zabrza, bo mają tam wielki H&M i są większe szanse na dostanie tam tego, czego się chce niż w centrum Gliwic. Beretek oczywiście nie było, tylko same grube, a ja grubszą już mam i na jesień jest mi w niej za ciepło. Za to kupiłam dwie spinki do włosów - niebieska kokarda na zatrzask do zebrania włosów z tyłu głowy (no argue - mówiłam, że ją i tak chyba sobie kupię, ale nie mieli brązowych) i jeszcze jasnobrązowy motylek. Przynajmniej było po drodze :) Niestety z tego całego zamieszania nie udało mi się wybrać na spotkanie młodych chrześcijan z Gliwic i przegapiłam koncert kolegi.
Jestem ciastowym potworem, bo ich tyle robię. Ciasteczkowym, bo zjadam dużo ciasteczek. Moją dużą słabością są także chrupki orzechowe, ale ostatnio jestem tabletkowym potworem, niestety. Tabletki na poprawę kondycji włosów zaczęłam brać, muszę także wpakować w siebie trochę witamin, bo zaczyna mnie boleć gardło. A jak do tego dodam ból albo zawroty głowy...Zły zdrowotnie miesiąc się przytrafił, ale mam nadzieję, że jesień nie przyniesie mi żadnego choróbska ;)

I wszystkim panom życzę najlepszego z okazji Dnia Chłopaka ;)

środa, 28 września 2011

nie do końca poważny tort bezowy

Już po wizycie kardio, siedzę z holterem i przygotowuję przepisy, bo jutro i w piątek zapowiada się troszkę pieczenia na kolejny intensywny weekend. W piątek robię imprezę urodzinową dla znajomych, a w sobotę jest spotkanie rodzinne u kuzyna mojej mamy w Krakowie. Jednak zanim zaczną się kolejne imprezy, ja wracam do sobotniej i stołu zastawionego różnymi specjałami. Na osłodę i tak pięknego dnia mam dla Was - tort bezowy, lekki, delikatnie egzotyczny, smakujący dorosłym i zachęcający dzieci. U mnie w rodzinie, jeśli babcia robiła tort bezowy, to był dość "ciężki". Trzy bezy, krem na maśle, najczęściej kawowy. Orzechy, rodzynki, owoce. Dla mnie jako dziecka - dramat, a nie pyszności, dlatego wymyśliłam coś, co smakowałoby mi kilkanaście lat temu, i co bardzo zasmakowało Małej K. :)


Składniki na tortownicę 26cm:
-9 jaj
-600g cukru pudru
-500 ml śmietanki kremówki
-puszka brzoskwiń
-puszka ananasa
-galaretka cytrynowa
-żelki
-opcjonalnie: biała czekolada, wiórki kokosowe

Zaczynamy od upieczenia blatów bezowych. Mój piekarnik pozwala na pieczenie jednego na raz, więc trochę to trwa. Bezom nic się nie stanie, jeśli zostaną upieczone dzień wcześniej :)
Na jeden blat zużyłam 3 białka + 200g cukru. Rozdzielamy jajka na białka i żółtka. Trzeba to zrobić bardzo uważnie, bo zanieczyszczenie żółtkiem może doprowadzić do tego, że po dodaniu cukru cała masa "siądzie". Ubijamy białka na sztywno ze szczyptą soli, ciągle ubijając dodajemy po łyżce cukru pudru. Po dodaniu całego cukru ubijamy jeszcze chwilę, a nasza masa powinna być błyszcząca, troszkę gęstsza niż sama piana i w miarę sztywna. Piekarnik rozgrzewamy do 150 stopni. Masę wylewamy na papier do pieczenia. Najlepiej narysować sobie okrąg o średnicy 25-26cm, na którego powierzchni będziemy rozprowadzać masę. Ja podłożyłam spód z okrągłej blachy pod papier i tak piekłam :) Wkładamy masę do piekarnika i po 5-7 minutach zmniejszamy temperaturę do 130 i tak zostawiamy na pół godziny. Po tym czasie lekko uchylamy piekarnik i dalej suszymy bezę. W różnych piekarnikach, o różnym grzaniu trzeba przeprowadzać ten proces inaczej. U mnie jeden taki blat robił się ok. 75 minut. Tak naprawdę musicie poznać swój piekarnik i sami znaleźć najlepszy sposób - czy lepiej 130 stopni i uchylone drzwiczki, a może 100 i zamknięte. Kolor powinien być beżowy, twarda z wierzchu, ale miękka i lepka w środku.


Blaty przekładałam dwa razy. Jedna masa to ubita śmietana razem z owocami i żelkami (możemy też wmieszać trochę wiórków albo startej białej czekolady), a druga to pianka cytrynowa, czyli 250 ml ubitej śmietany, wymieszanej z ostudzoną galaretką cytrynową. Taką masę chłodzimy przez kilka minut, wylewamy na jeden blat bezowy i układamy na górze owoce, lekko je dociskając. I wstawiamy blat z pianką do lodówki na 2-3 godziny, żeby masa stężała. Godzinę przed imprezą przekładamy drugi blat, czyli śmietanę z owocami i żelkami, a wierzchni blat dekorujemy cienką warstwą bitej śmietany i żelkami.  Beza trochę się rozmięknie, co ułatwi jej jedzenie ;) Owoce i galaretkę możemy użyć jakie chcemy, ja lubię połączenie bitej śmietany z ananasem i smak cytrynowy najbardziej mi pasował.

***
Powoli klaruje się plan zajęć, wolny czwartek, wtorek w wykładach, przewalona środa i dość lajtowy poniedziałek i piątek. Niewiele okienek, kilka teleportacji, jest dość przyjemnie :) Korepetycje dalej będę mieć z chłopakami z zeszłego roku, może ktoś się jeszcze znajdzie.
W poniedziałek wybieramy się z L. na "Bitwę warszawską". I strasznie mnie wkurza, że większość ciekawych filmów jest teraz w 3D, bo nie dość, że to męczy, często wręcz psuje efekt, to jeszcze wyklucza obejrzenie tego filmu w ramach śród z Orange.
Przeraża mnie czasem popularność niektórych sklepów. Chciałam kupić sobie beretkę - cienką, były w kilku kolorach, ale tydzień temu. Wczoraj została tylko szara. I znalazłam śliczną sukienkę, ciekawe czy mój rozmiar dotrwa do czasu aż namówię mamę na jej zakup, pewnie nie. Ale na pocieszenie, że "nic w tych sklepach nie ma" L. kupił mi rurkę z bitą śmietaną i założyliśmy się, że kiedyś spróbuje zjeść ich jak najwięcej dam radę :D

sobota, 24 września 2011

Kochaj i ...tańcz? A może gotuj?

Miałam napisać już wczoraj, ale miałam fatalny dzień i głównie go przespałam i przepłakałam. W tle mając masę obowiązków kuchennych na dzisiejszą imprezę, kilka rzeczy wykonał za mnie wczoraj L., a ja dzisiaj walczę z całą resztą. A że pobudka była o 8, to mam nawet czas, żeby się do Was odezwać :)
Wczoraj ruszając palcem i przeszukując mój komputer w celu znalezienia czegoś przyjemnego do oglądania, wpadłam na polską produkcję taneczną - "Kochaj i tańcz". Widziałam już wszystkie najbardziej popularne filmy taneczne, więc stwierdziłam, że co mi szkodzi. I trochę mi zaszkodziło. Część "tańcz" bardzo mi się podobała - wesoła, bardzo "polska" i swojska. Z częścią "kochaj" było już trochę gorzej.

Historia dość prosta - młoda dziennikarka Hania, pedantyczny i komiczny narzeczony (dla mnie naprawdę świetna rola Mecwaldowskiego), młody tancerz z marzeniami o wielkiej karierze. I światowej sławy tancerz,  choreograf, który 24 lata wcześniej wyjechał z Polski, żeby spełniać swoje marzenia, kosztem ukochanej kobiety i nienarodzonej córki. Wszyscy troje (nie liczę narzeczonego zamkniętego w swoim gabinecie stomatologicznym albo kabriolecie) spotykają się na sali treningowej. Ona pisze artykuł o sławie, sława chce przygotować najlepszych polskich tancerzy do światowego turnieju, on chce wygrać ten turniej.

Scenariusz płytki, dobrze znany, typowy. Do tego niesamowicie fatalne dialogi - miałam wrażenie, że poprosili słabego gimnazjalistę o ich napisanie. I po raz kolejny się przekonuję, że młode pokolenie polskich aktorów nie umie grać. Rola Figury czy Herman nie były powalające, ze względu na scenariusz, ale o wiele lepiej się je oglądało niż Izę Miko i "wspaniałego" Damięckiego. Natomiast Jacek Koman i Wojciech Mecwaldowski - aktorskie perełki tego filmu.
Zakończenie przewidywalne od pierwszych minut filmu. Polecam na zły humor albo kiedy nic innego nie macie do roboty ;)

Nie tańczę dużo, przez wiele lat mnie do tego nie ciągnęło, ale ostatnimi czasy potrzebuję wybrać się na zumbę i trochę się pobawić. Moje "kochaj" o wiele łatwiej mogę związać z gotowaniem. Postanowiłam też zrobić jedne z moich ulubionych ciasteczek, które znajdziemy w każdej cukierni i obdarować moją rodzinę odrobiną miłości. Prezentuję: Babeczki z kajmakiem.



Składniki na 30 małych babeczek:
-2 szklanki mąki
-200g masła
-2 żółtka
-2 łyżki śmietany 12%
-1/3 szklanki cukru
-puszka kajmaku albo słodkiego mleka skondensowanego
-orzechy, gorzka czekolada albo konfitury śliwkowe/wiśniowe


Przesiewamy mąkę, dosypujemy cukier, dodajemy śmietanę i żółtka i posiekane, zimne masło. Do połowy ciasta dodałam jeszcze 2 łyżki kakao.Wszystko zagniatamy na jednolitą masę i wkładamy do lodówki na 30-40 minut. Przygotowujemy foremki, smarujemy je masłem (można je roztopić i użyć pędzla, będzie to o wiele prostsze) i wypełniamy cienką warstwą ciasta. Nakłuwamy spód kilkakrotnie widelcem i pieczemy przez 10-15 minut w 200 stopniach. Długość pieczenia zależy od wielkości babeczek. Najlepiej ocenić "na oko" czy są już w miarę złociste.


Główną częścią nadzienia jest kajmak. W różnych stronach świata oznacza inny smakołyk. U nas jest to słodka, krówkowa masa zrobiona ze słodzonego mleka. Możemy ją kupić w puszcze w sklepie, ale ja wolę kupić słodkie mleko skondensowane w puszcze i je ugotować. Powinniśmy je gotować ok. 2 godzin, cała puszka musi być zanurzona w wodzie. A dla bardziej równomiernego efektu, najlepiej ułożyć ją na boku i obracać co kilkanaście minut :) Na Bałkanach i w Turcji przygotowuje się go z mleka bawolego i śmietany kremówki. Jest to coś pomiędzy śmietaną a masłem i jest słone, a najlepiej smakuje z regionalnym pieczywem. Domowy kajmak różni się od tego kupowanego w sklepach, sama miałam okazję sprawdzić - w Serbii kupiliśmy sklepowy, a w Albanii w domowej restauracji dostaliśmy to jako przystawkę, domowy był o wiele lepszy :)
Część babeczek posmarowałam konfiturą śliwkową i na nie nałożyłam kajmak. A reszta to kajmak, posypany orzechami włoskimi i oblany gorzką czekoladą.


 

wtorek, 20 września 2011

inspiracje, próżność i czekoladki kokosowe

Lubię być czytana, cieszą mnie komentarze i to, że podobają się Wam moje przepisy. To chyba naturalne, prawda? Skoro prowadzę blog, to znaczy, że chcę się dzielić częścią mnie z innymi, z internetowym światem. Każdy kto prowadzi blog tak robi, chociaż każdy ma swój własny pomysł na zawartość. Ja do składników mojej codzienności dodaję szczyptę smaku w postaci potraw, które udaje mi się zrobić.
Najbardziej mnie cieszy, kiedy mój wpis staje się dla kogoś inspiracją, kiedy ktoś postanawia sprawdzić przepis i może poznawać radość z gotowania razem ze mną.
Sama też często potrzebuję inspiracji. Lista potraw do zrobienia coraz bardziej się wydłuża, bo szperam wśród przepisów i znajduję fajne pomysły. Oprócz mojego smaku i ochoty, słucham także innych. Już kilka razy mi się zdarzyło, że ktoś znajomy pyta się co może zrobić np. z mleka w proszku albo coś ciekawego z kaszą. Siedząc w piątek w gabinecie pana profesora ze znajomym z innej grupy, zaczęliśmy rozmawiać o przepisach i temat zszedł na czekoladki.I od słowa do słowa, zaczęła się toczyć rozmowa o czekoladkach kokosowych a la batoniki Bounty, o których myślałam już wcześniej, ale myśl ta było dość ulotna i odległa. Jednak wczorajsza pogoda była okropna (dzisiaj jest jeszcze gorzej) i pamiętając o piątkowej rozmowie, postanowiłam zrobić małe wspomnienie lata, a kokos kojarzy mi się z tą porą roku. Dziękuję, Karolu, za złapanie myśli o kokosowych czekoladkach ;)


Przepis prosty, jednak jak to z czekoladkami bywa - czasochłonny. Ale złapcie za pędzle i do dzieła!

Składniki na 25-30 czekoladek:
-200 g wiórków kokosowych
-7-10 dag cukru pudru (dałam 7 i dla mnie są idealne w połączeniu z mleczną czekoladą, ale planując polewę z gorzkiej lepiej dać trochę więcej tego cukru)
-7 dag masła
-100 ml śmietanki kremówki (a może trochę zastąpić mlekiem kokosowym?)
-2 tabliczki czekolady na polewę


Kremówkę wlewamy do garnuszka, dodajemy masło i podgrzewamy aż do rozpuszczenia masła. Wiórki kokosowe mieszamy w dużej misce z cukrem pudrem. Dolewamy śmietankę z masłem do wiórków i mieszamy ręką wszystko razem. Otrzymamy dość tłustą i sypką masę, z której trzeba sformować kulki. Na początku formowanie może wydawać się trudne, ale po 3-4 kuleczkach powinniście znaleźć swoją metodę i dalej pójdzie już gładko. Moje kokosowe kuleczki były troszkę większe od rafaello/ferrero rocher, ale ciut mniejsze od orzecha włoskiego. Ustawiamy je na papierze do pieczenia, przykrywamy folią aluminiową i wkładamy do lodówki do schłodzenia na godzinę czy dwie.


 Czekoladę roztapiamy w kąpieli wodnej i oblewamy nią nasze kuleczki. W tej kwestii mam kilka swoich rad - nie rozpuszczajmy od razu całej czekolady, bo może się zdarzyć, że zużyjecie mniej niż ja i zostanie miska z czekoladą i będziecie się zastanawiać co z tym zrobić. Jeśli chodzi o sposób obtaczania w czekoladzie - użyłam zwykłego pędzelka jak do malowania farbami, znacznie to upraszcza sprawę niż nabijanie na wykałaczkę, zanurzanie itd. Do tego malowałam czekoladki na dwa razy - najpierw spód na którym się chłodziły i pozwalałam czekoladzie zastygnąć, a następnie kładłam na czekoladowym spodzie i malowałam resztę. Schładzamy czekoladki i przechowujemy je w lodówce :)
Część moich jest w czekoladzie mlecznej, a część w deserowej (dlatego różne kolory na zdjęciach są). Czekolady Wedla używałam, jak na razie nigdy mnie nie zawiodła. Myślę, że w białej też by świetnie wyszły.


***
Jak już pisałam pogoda jest fatalna, ale podobno ma się pod koniec tygodnia poprawić. Moim rodzicom poszła szyba w piekarniku, nie wiadomo jak szybko to naprawią, a w piątek trzeba rozpocząć pieczenie na sobotnią imprezę. Mój malutki piekarnik będzie musiał temu podołać.
Jeszcze niecałe 2 tygodnie wakacji, więc lenię się, czytam, oglądam i spędzam sporo czasu w kuchni póki jeszcze mogę :) i może jak zacznę naukę to zrozumiem dlaczego niektórzy z Was tak cicho siedzą od pewnego czasu.

niedziela, 18 września 2011

Ms. Haha

Weekend mija wspaniale! Sobotni poranek w ramionach mojego L., ostatnio tak mało mamy czasu na poranne leniuchowanie - L. w tygodni wstaje do pracy, w niedziele to albo on na strzelankę jedzie albo ja do kościoła, z sobotami też różnie bywa. Dlatego też wczoraj leżeliśmy, wygłupialiśmy, rozmawialiśmy się i przytulaliśmy, a na koniec dostałam śniadanie do łóżka :)
Postanowiliśmy też zrobić małą odmianę z obiadem - pojechaliśmy do smażalni ryb do Sierakowic, miejscowości kilkanaście kilometrów za Gliwicami, gdzie z widokiem na stawy hodowlane można zjeść przepysznego pstrąga (i inne rybki). Po krótkim spacerze wróciliśmy odwiedzając po drodze jedno z centrów handlowych, gdzie wybraliśmy prezent dla mojej mamy. Bardzo lubię kiedy ktoś sam mi podpowiada co mógłby dostać. Dlatego też kiedy mama wybierała w sklepie wino mówiąc mi o planowanych drinkach na imprezę ze znajomymi, a ja stałam opierając się o koszyk i nagle świat zaczął mi wirować przed oczami z powodu zawrotów głowy, pomyślałam, że może kupię mamie shaker. Po odwiedzeniu dzisiaj dwóch sklepów, gdzie znaleźliśmy shakery wybraliśmy propozycję home&you

Do tego Martini Rosato i mam nadzieję, że mamie prezent się spodoba :) W drodze do domu i przy rozmowie o tym i o tamtym, L. postanowił zmusić mnie do rozmawiania po angielsku. Jak już opanowałam śmiech i został mi nadany przydomek Ms. Haha mogliśmy zacząć rozmawiać, po angielsku. Wieczór trochę gorszy, bo L. pojechał na nocną strzelankę, a ja zostałam sama, a tak nie lubię sama zasypiać...
Niedzielny poranek to zerwanie się z łóżka, szybkie śniadanie i zostawienie kanapek dla L., który wrócił z nocnego strzelania w środku nocy, i pognanie do kościoła. Obiad rodzinny, gofry na deser i udaliśmy się na prawie dwugodzinny spacer po naszych polach, cieszyć się ostatnimi dniami lata, bo kartki z kalendarza lecą i powoli zaczynają towarzyszyć im liście.

Czas imprez to zawsze wymyślanie potraw. Pisałam, że razem z mamą już wybrałyśmy menu, ale ostatnio postanowiłam przetestować nowe pomysły na sałatki. I na pierwszy ogień poszła sałatka, która może nawiązać do słynnej sałatki Cezara.

Składniki dla dwóch osób:
-pierś z kurczaka
-główka sałaty (rzymskiej albo lodowej)
-pomidor 
-2 bułeczki na grzanki
-trochę żółtego sera do starcia
-sos sojowy, oliwa z oliwek, ocet winny
-ząbek czosnku 


Pierś z kurczaka kroimy w kostkę i zalewamy sporą ilością sosu sojowego, wstawiamy do lodówki na pół godziny. Po tym czasie wrzucamy kurczaka na rozgrzaną patelnię i smażymy. Sałatę myjemy, rwiemy na części i kładziemy na talerzu. Umyte pomidory kroimy w kostkę albo na plasterki i umieszczamy na sałacie. Bułeczki kroimy na niewielkie kromeczki i robimy z nich grzanki. Kiedy będą już dość chrupiące kładziemy na nie trochę sera i chwilę czekamy, żeby ser lekko się rozpuścił. Na sałatę z pomidorem wrzucamy kurczaka i grzanki. Do tego robimy sos - połączyłam oliwę z czosnkiem i odrobiną octu winnego.

***
Ostatnie podpisy załatwione, u przesympatycznego i przemiłego pana profesora. Oddać indeksy do dziekanatu i II sem oficjalnie zamknięty!
Spotkanie z kolegami udane, spotkaliśmy sporo znajomych. W szczytowym momencie przy naszym stoliku zamiast 4 osób siedziało dziewięć. Najpierw zaliczona tzw. "wieża piwa", potem przeszliśmy do drugiego pubu, gdzie mają dużo ciekawych piw. I zostałam wysłana do baru, żeby zamówić "piwo, które było reklamowane na facebooku" - mina barmana i gości przy barze była bezcenna. A ja wybrałam coś słodszego - wiśnia w piwie. Smakuje lepiej niż piwa owocowe czy z sokiem i było dobrym zakończeniem tego wieczoru.

czwartek, 15 września 2011

panna cotta i spotkania, spotkania

Już coraz bliżej koniec mojej wyprawy z indeksami, jeszcze podpisy od jednej osoby i mogę oddawać nasze zielone książeczki. Wczoraj naczekałam się na pewnego prowadzącego, spóźnił się zaledwie 42 minuty na konsultacje, chociaż i tak nie jest to mistrzostwo. Bardzo nie lubię kiedy ktoś nie szanuje mnie i mojego czasu, nawet jeśli jestem "tylko studentką". Zastanawiam się czy ci ludzie postępują tak samo w stosunku do znajomych czy rodziny.
We wtorek spotkałam się z moją najstarszą przyjaciółką, znamy się od zawsze - dosłownie i w przenośni. Jest młodsza ode mnie 6 dni (i dzisiaj ma urodziny), a przez pierwsze 6 lat życia mieszkałyśmy drzwi w drzwi. Niestety przeprowadziła się na drugi koniec miasta i teraz widujemy się raz na jakiś czas. Przeszłyśmy się na spacer po polach, nagadałyśmy się i postanowiłyśmy spotykać się częściej :) A dzisiaj wieczorem prawdopodobnie spotkanie z kolegami z liceum (i gimnazjum) w dość skromnym gronie, ale taka to nasza "tradycja".

Często spotykam się ze znajomymi poza mieszkaniem, ale kiedy przychodzą do mnie staram się poczęstować ich czymś dobrym. Ostatnio znalazłam całkiem dobry przepis na oryginalny deser - panna cotta.


Składniki na 5 większych porcji lub 10 malutkich:
-2 łyżeczki żelatyny w proszku
-250 ml śmietanki kremówki
-200 ml mleka
-60g cukru (jeśli chcecie słodsze to trochę więcej)

 Żelatynę mieszamy z 2 łyżkami zimnej wody i zostawiamy do napęcznienia na 5 minut. W tym czasie do rondelka wlewamy śmietanę i mleko, dosypujemy cukier i podgrzewamy aż cukier się rozpuści. Z cukrem trzeba uważać, bo dla mnie okazało się tak kremowe i słodkie, że po jednej łyżce miałam dość (szczęśliwie maliny uratowały ten deser).
Doprowadzamy do zagotowania, zdejmujemy z ognia, dodajemy żelatynę i mieszamy energicznie aż do rozpuszczenia się żelatyny. Następnie przelewamy płyn do filiżanek albo foremek i zostawiamy do wystygnięcia.


Przykrywamy je folią i wstawiamy do lodówki. Możemy zjeść z foremki, ale możemy także wyjąć deser na talerzyk i w celu uproszczenia wystarczy zanurzyć na chwilę filiżankę w gorącej wodzie. Można podawać z owocami albo owocowym syropem. 



*** 
 Mamy już plan z mamą na urodzinowe menu na przyjęcie. Od 2 lat staramy się zaskakiwać i podawać niestandardowe dania. Sałatka warzywna z majonezem czy schab już się trochę przejadły, dlatego w zeszłym roku była sałatka z krewetkami i tarta ze szpinakiem i łososiem. A w tym roku zrobimy kilka sałatek, mam pomysł na jajka faszerowane i będzie tarte flambee. Zamierzam upiec jeszcze chleb i aż dwa torty ;)
A tym czasem idę myśleć nad prezentem urodzinowym dla mamy. Jakieś pomysły?

***
Klub airsoftowy (taki sport, strzelanie plastikowymi kulkami), w którym udziela się L. bierze udział w konkursie na Facebooku - jeśli macie tam konto, pomóżcie i polubcie zdjęcie z napisem Paweł Zarazza Postulka!

piątek, 9 września 2011

po raz dwudziesty

Chociaż bardzo nie chciałam, broniłam się jak mogłam i wcale mi się to aż tak nie podoba, przyszły moje urodziny. A ja przestaję być nastolatką i staję przed obliczem poważnej cyfry - DWADZIEŚCIA. Nie czuję się ani dojrzalej, ani doroślej, ani dużo starzej. Tylko tak jakoś no, to stawianie się dorosłym wydaje się być bardziej realne jak ma się dwadzieścia lat, a nie dziewiętnaście.
Dwa lata temu, z okazji tych "wyjątkowych" urodzin, osiemnastych, które obchodziłam 09.09.09 r. :D dostałam jeden z najwspanialszych prezentów w życiu.


Pamiętnik z wpisami wielu bliskich mi osób, które przewinęły się przez całe moje życie. Brakuje kilku wpisów, ale ciężko dotrzeć do wszystkich, co nie zmienia faktu, że się poryczałam i to naprawdę wyjątkowy prezent. I chociaż jedna bliska znajomość się posypała, mojej babci już z nami nie ma, a wiele osób z tego pamiętnika będą tylko mglistym wspomnieniem za kolejne 20 lat, to i tak ostatnie dwa lata były niezwykłym czasem pełnym zmian i wyborów. A ja bardzo cieszę się, że jestem w tej chwili TUTAJ. 
Z moim L., z przyjaciółmi u boku, w naszym małym mieszkaniu, na tych studiach. Czasem chciałabym dużo rzeczy teraz, zaraz, w tej chwili, ale czekam cierpliwie, bo wszystko w swoim czasie.

Jest też urodzinowy przepis! Wbrew pozorom nie będzie to tort (te pojawią się w liczbie ok. trzech pod koniec września, kiedy odbędą się imprezy urodzinowe dla rodziny i znajomych).
Dzisiaj postanowiłam zmierzyć się z kolejnym "wyzwaniem" i zrobiłam sushi!


Przygotowanie sushi to pewien rytuał. Dzisiaj robiłam je sama, bo L. i moja mama, którzy nie gardzą rybą byli  w pracy, ale myślę, że może to być niezła zabawa ze znajomymi.
Jeśli chodzi o składniki to podstawowe kupiłam w zestawie - jest tam wszystko co potrzebne, łącznie z prostą instrukcją przygotowania. Trzeba dokupić tylko sos sojowy i składniki, które będziemy chcieli włożyć do środka.



1. Zaczynamy od płukania ryżu. Nalewamy ryż do garnka i zalewamy zimną wodą. Mieszamy ryż i odlewamy wodę. Czynność powtarzamy tyle razy, dopóki wylewana woda nie będzie prawie przezroczysta. Po ostatnim odcedzeniu do ryżu dolewamy wody - na filiżankę ryżu przypada filiżanka wody. Nakrywamy garnek dobrze dopasowaną pokrywką i zostawiamy na 10 minut. Po tym czasie zapalamy ogień i szybko podgrzewamy zawartość garnka aż do wrzenia. Następnie zmniejszamy płomień, gotujemy 15 minut, gasimy i zostawiamy garnek pod przykryciem na kolejne 10-15 minut.

2. Teraz trzeba przyprawić gorący ryż. W zestawie dostałam sos do ryżu - 3 łyżeczki sosu na jedną filiżankę ryżu. Ale tradycyjnie potrzebujemy ocet ryżowy, cukier i sól: 125 ml octu, 2 łyżki cukru, 1 łyżka soli (ilość na 60 dag ryżu). Podgrzewamy wszystko, ale nie doprowadzamy do wrzenia! Mieszamy ryż z sosem i zostawiamy do schłodzenia.


Teraz nie pozostaje nam nic innego jak uformowanie sushi - jest ich wiele rodzajów, zaczynając od formowania do składników, które wkładamy do środka.
Dwa podstawowe rodzaje to nigiri, czyli sushi formowane w dłoni - robimy paluszki z ryżu i kładziemy na górę kawałek ryby albo owoców morza. Drugi rodzaj, najbardziej "znany" to maki, powstają w wyniku ułożenia ryżu oraz ryby (często także ogórka) na płacie wodorostu nori oraz zwinięciu wodorostu razem ze składnikami. Do zawijania używa się często bambusowej maty – w ten sposób powstaje rulon, który kroi się następnie na mniejsze kawałki.


Przygotowujemy sobie miseczkę z wodą z solą do nawilżania palców, ale trzeba uważać, żeby nie zmoczyć nori! Kiedy ryż ostygnie, na macie bambusowej kładziemy arkusz wodorostów chropowatą stroną do góry. Możemy posmarować arkusz serkiem typ philadelphia - kremowy, dość gęsty - ale jest to moda "zachodu", bo Azjaci odrzucają większość nabiału. Rozprowadzamy ryż na całej powierzchni, nie powinno być tego ryżu za dużo, zostawiamy trochę wolnego miejsca na brzegach i smarujemy cienką warstwą wasabi. W dolnej części układamy składniki. Przy wyborze składników może ponieść nas fantazja - łosoś, tuńczyk, ryba maślana, surimi, krewetki, kurczak w tempurze, ogórek, marchewka, awokado i co tylko chcecie. Wolne brzegi możemy posmarować niewielką ilością wasabi.




Zaginamy matę do środka i dociskamy krawędź do ryżu zaraz za nadzieniem. Rolujemy do końca przesuwając matę. Ciężko opisać jak zrolować sushi, dlatego polecam wszystkim zainteresowanym zobaczyć film na youtube o tym, bo to dużo pomoże i jak się okaże, wcale nie jest takie trudne ;) Kroimy na kawałki i możemy podawać w towarzystwie marynowanego imbiru, wasabi i sosu sojowego.



Jeśli chodzi o sushi z ryżem na zewnątrz tzw. uramaki, zawijanie jest równie proste. Potrzeba nam tylko foli spożywczej. Nakładamy na całą powierzchnię wodorostu ryż i możemy posypać sezamem, na to kładziemy spory arkusz foli spożywczej i dociskamy. Odwracamy, tak by folia leżała na macie, a pusty wodorost był wierzchem do góry. Składniki kładziemy na dole i zawijamy.



Użyłam dwóch filiżanek ryżu, czyli niecałe 2/3 opakowania 500g. Skręciłam 5 "rolek" i zlepiłam 10 nigiri, dla trzech osób było aż nadto. Do tego jeden ogórek, awokado, 1/3 filetu z łososia i 4 paluszki surimi.


***
Empik w tym roku zrobił mi urodzinową niespodziankę - akcja "3 za 2" dla działu "fantastyka". I tak też o to od rodziców dostałam trylogię o inkwizytorze Mordimerze autorstwa Jacka Piekary.
L. sprezentował mi bon podarunkowy do Orsay'a, który zamienił się na granatową sukienkę. I nową baterię do aparatu, bo jedna 5-letnia już prawie nie żyje, a druga 3-letnia też ostatnio ma swoje "widzimisie".
Jutro po obiedzie jedziemy z mamą opiekować się Małą K., a ja muszę rano skoczyć po brystol i farby :)
Miłego wieczoru!

wtorek, 6 września 2011

błędne koło

Dzisiaj mam jeden z najdziwniejszych dni w życiu. Cały czas, od samego rana czuję się jakbym była niesamowicie pijana. Jak już uda mi się wstać z łóżka to chodzę, obijam się o ściany i muszę się podpierać o wszystko co jest po ręką. Kilka minut zajęło mi zanim nauczyłam się utrzymywać obraz tego, co widzę w pionie. Ale jest progres, mogę bez problemu siedzieć i nie robi mi się niedobrze na widok literek.
Mój błędnik dzisiaj wariuje. A ja pojęcia nie mam dlaczego, ale że cały czas mi się poprawia i nie mam już "helikoptera" jak zamykam oczy to do lekarza jednak nie poszłam, liczę, że do jutra samo przejdzie. Miałam zrobić dzisiaj spaghetti z bakłażanem na obiad, ale wirujący nóż mnie odwiódł od tego pomysłu, a ja i tak nie jestem głodna.

A skoro już o błędnikach, błędach, błędnych kołach mowa to chciałam napisać dzisiaj o dwóch pierwszych bochenkach chleba :) Bo to moje pieczenie to właśnie jest trochę takie błędne koło. Parafrazując pewne stwierdzenie o tanim winie, mogę napisać, że domowe pieczywo jest dobre, bo jest dobre i domowe.
Świeży bochenek znika do połowy w mgnieniu oka, a najlepiej to posmarowany tylko masłem. Jeszcze trochę to już chleby w piekarni nam nie będą smakować.

Chleb mieszany na zakwasie żytnim

Tak się nazywał pierwszy bochenek, na widok którego po upieczeniu zaczęłam skakać i cieszyć się jak małe dziecko.
Chleb żytni jest dość specyficzny, trzeba lubić ten smak. Na szczęście ten chleb jest mieszany, ale z przewagą mąki żytniej. 

Składniki:
-340 g zakwasu żytniego
-190g mąki żytniej (najlepiej tej samej, z której jest zakwas)
-120g mąki pszennej typ 550
-120g mąki pszennej o wyższym typie
-około 240 g letniej wody
-około 15 g soli (dość płaska łyżka stołowa)

Nie miałam mąki pszennej o wyższym typie, więc tę pozycję z przepisu podzieliłam na pół - 60g mąki żytniej i 60g mąki pszennej 550.
Mieszamy składniki i wyrabiamy ciasto przez 5 minut. Pamiętając o spokojnym dolewaniu wody! Zostawiamy na 20-30 minut, żeby ciasto odpoczęło. Ponownie wyrabiamy, formujemy bochenek i zostawiamy do wyrośnięcia na ok 2 - 2,5 godziny. 
Rozgrzewamy piekarnik do 230 stopni i wytwarzamy parę np. spryskiwaczem na ścianki albo postawić na kilka minut formę z wodą. Chleb nacinamy, zwilżamy wodą i wsadzamy do piekarnika. 10 minut pieczemy w 230 stopniach, potem zmniejszamy temperaturę do 200 i trzymamy tak kolejne 10 minut, potem obniżamy do 180 i pieczemy kolejne 40 minut.

Polski chleb wiejski 

Chleb smaczniejszy od mieszanego, przepisy na chleby polskie są w większości dobrymi przepisami. 

Zaczyn (przygotować dzień wcześniej):
- 30 g (2 łyżki) zakwasu żytniego
- około 3/4 szklanki letniej wody
- 175 g białej mąki żytniej (typ 720) 

Mieszamy składniki na zaczyn i zostawiamy do fermentacji na 10-12h, do tego czasu powinien podwoić objętość.

Po tym czasie do zaczynu dodajemy:
 - 1 i 1/4 szklanki letniej wody
- 500 g mąki pszennej chlebowej (typ 650-900)
- 1 i 3/4 łyżeczki soli 

Wyrabiamy ciasto przez 10-15 minut, żeby ciasto było elastyczne. Po tym czasie wkładamy ciasto do naoliwionej miski, przykrywamy szczelnie folią i zostawiamy do wyrośnięcia na 3h. W czasie wyrastania ciasta można je 2-3 razy wyjąć, rozciągnąć i złożyć na trzy części (jak przy croissantach). 
Po tym czasie uformować bochenek i zostawić do wyrośnięcia na ok. godzinę. Wyrośnięty bochenek naciąć i wstawić do rozgrzanego piekarnika na 230 stopni i piec 40 minut. 

P.S. Zdjęć nie wrzucam za dużo, bo większość bochenków wygląda tak samo. A jak już udało mi się zrobić ładny i okrągły, to po "daj gryza na spróbowanie" nie było już czego fotografować ;) Zdjęcie pierwszego przepisu jest w notce poniżej.

sobota, 3 września 2011

mój pierwszy raz

Myślałam o TYM już od pewnego czasu. Rozmawiałam z moim L., ze znajomymi, niektórzy mogli podzielić się wrażeniami i doświadczeniami. Zastanawiałam się kiedy będzie właściwy moment. Poczytałam trochę, chociaż wiedzę w TYM temacie już miałam to dowiedziałam się kilku szczegółów. I zaczęłam się powoli decydować. Tak, to TEN moment. Decyzja podjęta, ale i tak zaczęły się wątpliwości. Z czasem trochę opadły, a ja zaczęłam się przygotowywać. Po zakupieniu odpowiednich...rzeczy, w zasadzie nie mogłam się już wycofać.

A jak się nie uda? A jak nie będzie tak jak bym chciała? Czy powinnam właśnie teraz? A może lepiej trochę poczekać? Pytania dalej kłębiły mi się w głowie. Ale przypomniała mi się scena z 'Pocahontas' (ach, jak te bajki wpłynęły na mnie), gdzie młoda Indianka siedzi przed Babcią Wierzbą i zadaje jej mnóstwo pytań "a jak...?". I Babcia Wierzba odpowiada "A jak drzewo nagle zapłonie? A jak tobie odpadnie nos?". Nie możemy cały czas siedzieć i się zastanawiać "a jak...?", bo inaczej pół życia nam ucieknie.

Zdecydowałam się. Tak, to jest TA chwila. I zrobiłam TO.
Upiekłam mój pierwszy chleb na zakwasie!

O pieczeniu chleba myślałam już od dłuższego czasu, po tym jak kolega na spotkanie filmowe przyniósł bochenek świeżo upieczonego do swojej mamy. W połączeniu z masłem czosnkowym albo smalcem - czysta rozkosz! Zaczęłam przeszukiwać różne strony i trafiłam na kilka bardzo przydatnych - wszystko ładnie napisane od podstaw oraz fajne przepisy. W linkach jest jeszcze namiar na blog Tatter, który też może być przydatny. I chociaż dużo potraw robię po raz pierwszy to zrobienie chleba było dla mnie takim małym wyzwaniem. Zastanawiam się dlaczego, może wynika to z tego, że ludzie gotują i pieką - ciężko nie zjeść obiadu, czasem nachodzi nas ochota na odrobinę słodyczy. Ale kto w dzisiejszych czasach ma czas na pieczenie chleba na zakwasie? Dla mnie jest w tym odrobina czaru i tajemnicy.

Zaczęłam od przeczytania artykułu o typach mąki, czyli dlaczego mąki tak się dziwnie nazywają i co mają wspólnego z Wrocławiem albo Poznaniem. Każdy zainteresowany może zajrzeć sobie na wikipedię i dowiedzieć się tego, czego ja miesiąc temu. Do mojego pierwszego chleba użyłam mąki żytniej typ 720 i pszennej 550, chociaż do "jasnych" chlebów najlepsze mąki to 650-900. Niestety, w naszych sklepach trzeba się naszukać, żeby zdobyć odpowiedni typ mąki.

Teoretycznie powinnam zacząć od pieczenia chleba na drożdżach, ale ciasto drożdżowe mam dość dobrze opanowane, dlatego postanowiłam zrobić zakwas.
Przepis na zakwas wcale nie jest trudny :) podstawą każdego jest mąka żytnia, zakwas pszenny robi się na zakwasie żytnim!

I. Bierzemy duży słoik albo miskę. Mieszamy pół szklanki mąki żytniej i 1/3 szklanki letniej, przegotowanej wody, zawijamy folią spożywczą. Odstawiamy do "działania" na 24h. Co pół doby mieszałam zakwas.
II. Następnego dnia powtarzamy operację - pół szklanki mąki żytniej i 1/3 szklanki wody. Znów odstawiamy na dobę.
III. Od trzeciego karmienia możemy zacząć dzielić je na dwa razy dziennie, ja tak zrobiłam, bo miałam czas. Ale jeśli nie mamy to można po prostu karmić co 24h. Jeśli karmimy na 2 razy, to używamy połowę składników na każde karmienie.
IV. Po 5-6 karmieniach nasz zakwas powinien być dobry do użycia. Może trochę nieprzyjemnie pachnieć, w końcu chodzi o wyhodowanie dzikich drożdży i zepsucie mąki. Mój miał zapach taniego szampana/jabola :p

Zakwas możemy przechowywać w lodówce, ale nie dłużej niż 10 dni. Jest to dobry początek na zaczyn na kolejny chleb. Przepisów na chleb jest wiele, testując nowe będę je zamieszczać i opisywać. Wczoraj wieczorem upiekłam chleb mieszany na zakwasie żytnim, z przewagą mąki żytniej.

Kilka rad i spostrzeżeń:

1. Dopóki na zakwasie nie wyrośnie pleśń albo nie zacznie bardzo śmierdzieć to znaczy, że jest z nim dobrze. Może rosnąć, ale nie musi. Na powierzchni można dostrzec bąbelki i oddzielenie się górnej warstwy od reszty, to dobrze i znaczy, że wszystko działa.
2. Nie nastawiajcie się, że pierwszy chleb będzie przepiękny. Mój wyszedł całkiem ładny, ale przede wszystkim był smaczny (i o to chodzi).
3. Ciasto na mące żytniej jest okropnie klejące. Jeżeli konsystencja jest w miarę "ciastowata" nie dosypujemy mąki. To woda powoduje, że ciasto jest miękkie i puszyste. Chleb żytni jest bardziej zbity i ma mniej przerw w cieście.
4. Wodę dolewamy ostrożnie, bo mąki mają różne zdolności do chłonięcia jej. Dlatego najlepiej dolać trochę, wyrobić ciasto, potem znów trochę itd. Staramy się jednak wlać jak najwięcej wody.
5. Mój chleb wyrastał i był pieczony bez miski/kosza do chleba. Nie miałam okazji do zakupu. Można piec w keksówce, ale wtedy wyjdzie bardziej kanciaty. Ja wymyśliłam coś takiego, że uformowałam bochenek na papierze do pieczenia, położyłam go na prostokątnej blasze (30x25 cm) wzdłuż dłuższego boku, a z drugiej strony postawiłam moją keksówkę, dzięki temu chleb z obu stron został zabezpieczony przed "rozlaniem" się na boki i rósł w górę. 
6. Pieczemy z grzaniem dolnym i górnym, jeśli mamy taką możliwość. Jestem dość ostrożna z grzaniem od góry, bo parę rzeczy mi się przypaliło, ale metodą prób i błędów poznałam mój piekarnik dzięki temu. Grzanie górne włączyłam 15 minut przed końcem i chleb jest lekko złocisty.  Przy kolejnych próbach będę włączać grzanie górne wcześniej albo zmienię poziom, na którym chleb się piekł. Słyszałam też, że jeśli chleb jest już ładnie upieczony z góry to wystarczy przykryć bochenek folia aluminiową.
7. Chleb w czasie wyrastania można pomalować oliwą, wtedy będzie miał ładny, nie popękany wierzch. Tuż przed włożeniem warto go posmarować albo spryskać wodą, podobnie zrobić z piekarnikiem - tuż przed włożeniem spryskać wodą. 

I na zachętę, mój pierwszy chleb


***
Weekend mija ciekawie :) Rano zrobiliśmy sobie prawie trzy godzinną wycieczkę rowerową z L. i moimi rodzicami po okolicznych lasach i miasteczkach. Po rodzinnym obiedzie u rodziców pojechaliśmy do jednego z naszych CH, bo na parkingu i w okolicy odbywał się Moto Show. Największe widowisko zrobił wielki Monster Track, rozjeżdżając starego "dużego Fiata" i Forda Ka. Do tego mnóstwo motocykli, tor crossowy, samochody terenowe. I upał, pełno ludzi i masa spalin. Pooglądaliśmy trochę, zrobiliśmy małe zakupy i wróciliśmy do domu.
Jutro dalej rodzinny dzień, jedziemy odwiedzić dziadków, bo jadą we wtorek na wycieczkę do Turcji.
W przyszłą sobotę jedziemy z mamą opiekować się Małą K., bo jest ślub&wesele i wujkowie nie chcą brać małej na całą imprezę ze sobą. Wezmę duży brystol, kupię miłe dla dzieci farby i będziemy malować łapkami!

Nowym samochodem się bardzo fajnie jeździ, a ja się cieszę, że L. jest taki szczęśliwy.

czwartek, 1 września 2011

czekoladki z malinami

Przyszedł nowy rok szkolny, ale ja jeszcze mogę ze spokojem oddychać i odpoczywać. W najbliższym czasie pewnie będę musiała skoczyć po kilka wpisów z indeksami mojej grupy, bo noszę indeksy większości osób, jak to na miłą starościnę grupy przystało. Powoli zbliża się także jesień, lato daje trochę wytchnienia i spacery stały się bardzo przyjemne. Ostatnio postanowiłam na poprawę humoru kupić sobie pudełeczko malin, bo to pewnie jedne z ostatnich - już nie są takie duże i słodkie, ale dalej wspaniale smakują. Wróciłam do domu i przypomniał mi się jeden przepis, który mnie zachwycił, ale nie zdarzyła się jeszcze okazja do jego wypróbowania. Przekopałam wpisy o pralinkach na tym blogu i postanowiłam zrobić czekoladki z nadzieniem malinowym!


Zrobienie czekoladek po raz pierwszy wpadło mi do głowy w kwietniu, kiedy już się oswoiłam z moją kuchnią i zaczęłam planować wypieki na Wielkanoc. Zrobiłam wtedy pralinki z marcepanem (też kiedyś o nich napiszę) i postanowiłam wypróbować formę silikonową do czekoladek w kształcie jajek, zajączków i kaczuszek. Ostatnio przy szale zakupów serduszkowych kupiłam też formę silikonową do czekoladek w kształcie serc :)
Oczywiście przy okazji się zdenerwowałam, bo zamówiłam włoską formę silikonową, a potem znalazłam tańszy odpowiednik, ale trudno. Foremki do lodu np. z Ikei też się świetnie do robienia czekoladek nadają.



Składniki na 15 czekoladek:
-pół szklanki malin
-pół łyżki cukru
-100g białej czekolady
-25 ml śmietanki kremówki
-150g gorzkiej czekolady do oblania
-dodatkowo szklana miska (najlepiej dwie), pędzel, sitko i foremka silikonowa 


Maliny z cukrem wrzucić do garnuszka i zagotować. Po 2 minutach zdjąć z ognia i przetrzeć przez sito, żeby pozbyć się pestek. Wymaga to cierpliwości i trochę siły :) Postawić przecier bez pestek na ogniu i gotować aż otrzymamy łyżkę, półtorej musu malinowego. Opcjonalnie można dodać łyżeczkę wódki. I ostudzić.
 Do miski wrzucić połamaną białą czekoladę i rozpuścić w kąpieli wodnej. Po chwili dolać kremówkę i dodać mus malinowy, wszystko razem zmieszać. Odstawić do przestudzenia, nasze nadzienie powinno zgęstnieć.


Teraz przygotowanie formy do czekoladek :)
W kąpieli wodnej roztapiamy pół tabliczki czekolady. Zostawiamy do przestudzenia, żeby trochę zgęstniała. Bierzemy pędzel i bawimy się w czekoladowych artystów - malujemy nasze formy czekoladą od środka. Pół czekolady powinno starczyć na dość grubą warstwę wymalowania 15-20 (zależnie od głębokości) miejsc w foremce. Chowamy do lodówki i czekamy aż czekolada stwardnieje.
Potem powtarzamy tę czynność - podwójna warstwa czekolady robi mocniejsze czekoladki i nie będą pękać przy wyjmowaniu.
 Po drugim schłodzeniu wypełniamy formę masą malinową, zostawiając trochę miejsca na wypełnienie czekoladą od góry. Przed zalaniem spodu czekoladą nie trzeba chłodzić formy, ale potem wstawiamy do lodówki i najlepiej w niej przechowywać czekoladki :)



Białą czekoladę można kupić gorszej jakości, bo dużo smaku nie zmieni. Ale warto kupić dobrą gorzką czekoladę (praktycznie zawsze używam Wedla), bo dobrze się rozpuści, nie trzeba jej temperować i czekoladki będą ładne. Smacznego i dobrego nowego roku szkolnego!



***
Zawsze jak myślę o 1 wrześniu i o rozpoczęciu roku przypominają mi się te najważniejsze trzy rozpoczęcia pierwszych klas. I wielka tuba ze słodyczami jaką miałam idąc do podstawówki. Pewnie część słodkości dla moich dzieci w przyszłości zrobię sama.
L. kupuje dzisiaj samochód, za chwilę będziemy jechać go odebrać :) Trochę się naszukaliśmy i w końcu stanęło na ofercie z Gliwic, co prawda nie spełniła wszystkich naszych zachcianek, ale żadna z pozostałych również taka nie była, a w tym przypadku nie musieliśmy jeździć przez pół Polski po samochód. Stare auto sprzedane wczoraj wieczorem, więc wyszło to idealnie w czasie.
Dziadek wrócił od rodziny z Niemiec i przywiózł 2,5 kg żelków Haribo. Dostaliśmy z L. sporą część i trzeba chować opakowanie, bo zaraz wszystkie znikną.

Po wczorajszej zumbie naładowałam się znów energią :) W przyszłym tygodniu zmienia się "rozkład jazdy", a ja idę w poniedziałek zobaczyć jak to będzie na capoeirze.